w Czerni

 Za mną, panie Black. Tylko proszę grzecznie.
Co ten albinos sobie wyobraża? Czarodziej z podrzędnego domu powinien znać swoje miejsce. Jedyne, co go ratowało, to czystość krwi. Chociaż gdzie rodzinie Reaganów do szlachetnego rodu Blacków? Ktoś stanowczo powinien sprowadzić go na ziemię.
– Będzie lepiej dla was, jeśli mnie zostawicie.
Z niechęcią mierzę ich wszystkich spojrzeniem. Syriusz nie powinien zadawać się z tą hałastrą. Sami zdrajcy krwi i… ten mały, śmieszny Lupin – półkrwi. Z jakiś powodów to właśnie on wzbudza  moją sympatię, w przeciwieństwie do któregokolwiek z tych podejrzanych typów, chociaż byłbym szaleńcem, przyznając się do tego głośno. Lucjusz już zupełnie miałby mnie za nic.
– Będzie lepiej dla ciebie, jeśli w ogóle nie będziesz się odzywał, Black. I lepiej weź sobie moje ostrzeżenie do serca.
Albinos znienacka wbija mi palec w czoło. Chyba coś mu się pomyliło, jeśli uważa, że może mnie tak traktować. Patrzę w jego dziwnie fosforyzujące oczy i zastanawiam się, czemu wygląda na takiego wściekłego. Ogniki palące się w jego kocich tęczówkach sugerują, że o coś mnie obwinia, ale nie przypominam sobie, żebyśmy zamienili ze sobą wcześniej choćby jedno zdanie. Zachodzę w głowę, o co może mu chodzić.
– Wystarczy.
Nagle przerywa nam mały Lupin, najwyraźniej twierdząc, że jest w stanie nas powstrzymać. Stoi jak zwykle z hardą miną, wyprostowany i lekko poirytowany. Wygląda prześmiesznie, kiedy się złości. Reagan otrząsa się z zamyślenia, a w końcu wkłada ręce w kieszenie, tracąc najwyraźniej mną zainteresowanie. Bezczelny.

***
Obserwowanie poirytowanego Malfoya nie jest ani trochę interesujące. Chodzi w tę i nazad z dłońmi zaciśniętymi w pięści i głośno wyraża swoje niezadowolenie, używając wciąż tych samych argumentów i epitetów. Właśnie doliczyłem się stu trzydziestego ósmego nazwiska Lupina urozmaiconego ciepłym słowem wprost z kochającego serca blondyna. Właściwie teraz nie blondyna, tylko rudzielca. Przynajmniej jego wygląd dodaje tej scence nieco potencjału.
– A ty co się tak szczerzysz, Black? Miałeś szczęście, że razem ze Snapem siedziałeś w bibliotece.
To prawda, aczkolwiek nie było to szczęście tylko znajomości, Lucjuszu. Nigdy się nie nauczy, że zadzieranie z niektórymi osobami z jego niewielkim rozumkiem i niepokornym charakterem może się dla niego źle skończyć. Lupin może i jest półkrwi, ale czaruje wybitnie. Na dodatek jego dziecięcy wręcz upór i krnąbrność gwarantują mu odniesienie sukcesu. Prędzej czy później. Postanawiam jednak skomentować spojrzenie Malfoya jedynie uniesieniem brwi i skrzyżowaniem ramion na piersi. Nie mam ochoty go dzisiaj nawet spławiać. Jego wątpliwa duma wystarczająco już ucierpiała.
– Lucjuszu, chodź już. Pokój Wspólny się przeluźnił.
Zabini wygląda z niechęcią za drzwi, przygładzając swoją rudą kitę wyuczonym ruchem i jak zwykle otrząsając się po tym z obrzydzenia. Wyraźnie doskwiera mu tęsknota za szlachetnymi rysami, równymi zębami i pięknymi, gęstymi, czarnymi włosami. Typowy Zabini, wiecznie zakochany w sobie.
– Nie idziesz, Black?
Lucjusz ogląda się jeszcze na mnie.
– Za chwilę.

***
– Złamię cię teraz w pół, jak tyczkę, Lupin.
Słyszę, przekraczając próg pokoju Malfoya. Wyraźnie Lucjusz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a przynajmniej tak mu się jak zwykle wydaje. W Pokoju Wspólnym podnoszą się głosy, wyraźnie odróżniam między innymi te należące do Pottera i Reagana – dwóch najgłośniejszych nieudaczników w tej żałosnej grupie gryfońskich pętaków. Łapię się na tym, że mocniej zaciskam szczękę, widząc spiętą sylwetkę Reagana. Jak zwykle z hardą miną i tym ślepym przekonaniem w oczach, że wszyscy czują do niego respekt. W Pokoju Wspólnym Slytherinu? Chyba żarty…
Staję na końcu korytarza i widzę, że Parkinson i Goyle mierzą różdżkami w Gryfonów, gotowi bronić tego dupka Malfoya. On sam z kolei ledwo trzyma się na nogach, ściskając swój brzuch. Niemal tęskniłem już za tymi jego srebrnymi kudłami. Lupin stoi ze srogą miną naprzeciw niego, w jego oczach widzę strach i niepokój. Jest uzbrojony i wkrótce Lucjusz także wyciąga swoją różdżkę. Nie mam na to czasu, jest już późno, a ja jestem zupełnie znudzony.
Podchodzę do blondyna i pomagam mu się podnieść.
– Wystarczy! Dajcie już spokój tej dziecinadzie! Lucjuszu, jeśli nie potrafisz poradzić sobie z małym chłopcem, lepiej się w ogóle do niego nie zbliżaj, a ty, ty masz posprzątać mi pokój.
Myślę, że Lupin byłby ładnym meblem w moim pokoju. Może powinienem płacić mu za odrabianie mojej pracy domowej. Mógłbym przywyknąć do jego śmiesznej obecności przy moim biurku. Coś w jego marszczeniu nosa i zabawnie srogim ściąganiu brwi zawsze mi się podobało. Nie mówiąc już o szkarłacie wiecznie wlewającym się na jego policzki.
Może nigdy nie powiem tego głośno, ale bardzo lubię kolor czerwony.

***
– Regulus?
– Syriusz?
– Scarlett?
– Will?
Jak oni się tu dostali? Mógłbym przysiąc, że od paru ładnych lat, a dokładniej odkąd Potter zaczął rozpuszczać po szkole plotkę o rzekomym wężu smoczych rozmiarów grasującym w rurach odpływowych, nikt nie korzysta z tej łazienki. Bardzo naiwny, ale zdający ostatecznie egzamin żart tego dzieciaka zapewnił mi idealne miejsce na wieczorne schadzki. Potter nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Mógłby tylko być bardziej pokorny, zważając na jego dość mizerną istotność w hierarchii czarodziejów czystej krwi. Mimo, że jego ojciec jest jednym z najlepszych aurorów, Potterowie wciąż uznawani są za tych, którzy zbyt spoufalają się z mugolami.
– Co wy tu wszyscy robicie?
Pytam i czuję siłę w swoim głosie. Dobrze, że zdziwienie nie ucieka z moich ust, już i tak jestem zupełnie zażenowany. Syriusz wyraźnie oczom nie wierzy. Czego się spodziewał? Że będę się oszczędzać do momentu, kiedy rodzice wynajdą mi wystarczająco dobrą partię do ślubu? Nawet jeśli on prowadzi swoje życie w czystości ze względu na tego małego Lupina – który patrząc prawdzie w oczy, nie jest ani szczególnie atrakcyjny, ani wystarczająco dojrzały na seks – ja postanowiłem bawić się, póki mogę – to jest póki ojciec nie nakaże mi zapłodnić jakiejś czarownicy i wychować z nią prawowitego dziedzica. Nie oszukujmy się, Syriusz ze swoimi fanaberiami może nieco zawieść oczekiwania ojca i matki.
– Will?
O wilku mowa. Skupiam wzrok na Lupinie, który wyraźnie wydaje się być zaniepokojony. Podążając za jego wzrokiem, spoglądam na chłopaka stojącego po jego lewicy, którym okazuje się być Reagan. Więc ma na imię William. Patrzy na mnie jakoś niewyraźnie. Jest wyjątkowo wściekły, co każe mi się zastanowić, co takiego mogłem mu zrobić.
– Widzę, że mamy podobny gust, Black.
Czyżby? Wpatruję się w różdżkę, którą we mnie celuje. Pozwalam sobie na lekkie zmarszczenie brwi i przeczesanie swojej głowy w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby wyjaśnić jego słowa. Nic a nic. Jak zwykle ma pewnie jakieś urojenia. Krukonka, która do tej pory wydała z siebie jedynie serię pisków i wymówiła imię Reagana, przerywa nagle tę żenującą ciszę, zasłaniając mnie swoim ciałem.
– Wystarczy, William, nie zachowuj się jak dziecko.
Jeszcze nie widziałem jej takiej zniesmaczonej i pewnej siebie. Chyba po prostu podnieca ją to, że tkwiąc nago w wannie jest obserwowana przez sześć par męskich oczu. I bez tego była nieźle zboczona, ale teraz zacząłem poważnie zastanawiać się, czy na kolejne spotkanie nie wymyślić czegoś spektakularnego. Może ta wyjątkowo, jak na Krukonkę, głupiutka dziewczyna jednak nie jest ostatecznie taka nudna.
– Tu nie chodzi do końca o ciebie.
Reagan jest bezlitosny i z satysfakcją patrzy, jak oczy dziewczyny przyjmują bardziej szklistą postać. Biedna jak-jej-tam-było, chyba ma kompleksy z powodu swojej niewątpliwej ułomności odznaczającej się na tle domu jajogłowych. Trochę mi jej w tym momencie żal i mam ochotę ją jakoś pocieszyć. Chyba wiem, jak to zrobię.
– Anteoculatia.
Słysząc jej krzyk, odechciewa mi się.

***
– Wszystko w porządku, Remus?
Zatrzymuję się zniesmaczony, słysząc ten irytujący głos. William Reagan – zaskakująco często ostatnio na niego wpadam. Po rozmowie z Krukonką już wiem, że umawiała się z Gryfonem jeszcze na początku roku. Obrzydziło mi to ją nieco, ale dopilnowała, żebym szybko zmienił zdanie. Właściwie to chyba ostatecznie wyszło mi to na dobre.
Już mam się odwracać i iść w swoją stronę, ale nagle przed oczami staje mi szeroki uśmiech Reagana.
– Chyba ktoś tu jest spóźniony.
Podsuwa się jeszcze bliżej, chyba wiedząc, jak bardzo irytuje mnie cała jego osoba, a ja z niesmakiem robię krok w tył, nie mogąc zapanować nad drżącą szczęką. Mam ochotę zetrzeć mu ten wesoły grymas z twarzy, a on jakby to wyczuwa, trzymając w ręce różdżkę. Jedyna rzecz, której nie mogę mu odmówić, to refleks.
– Spieprzaj, Reagan. To, co robię, nie powinno wchodzić w zakres twoich zainteresowań.
Prosto i zwięźle, żeby się chłopak nie pogubił. Zsuwam wzrok z jego zadowolonej twarzy na sylwetkę, mierząc go wzrokiem z politowaniem. Coś tu nie gra. Zwykle wygląda na bardziej schludnego. Teraz jego koszula jest pognieciona, a krawat niechlujnie poluzowany, rozporek na wpół rozpięty...
Zwraca moją uwagę stukaniem w swoją odznakę prefekta.
– Tak się składa, że jesteś teraz dla mnie kolosalnie interesujący, Regulusie. Chyba muszę niestety odjąć Slytherinowi parę punktów, żebyś na przyszłość pamiętał o punktualności.
Arogancki palant. Myśli, że to wszystko cokolwiek dla mnie znaczy? Punkty Slytherinu? Tylko na tyle go stać? I jak on się zachowuje? Jakby był panem świata. To jedyna rzecz, z którą mogę się jakkolwiek utożsamić, jeśli chodzi o tego faceta. Często sam się tak czuję.
Zniecierpliwiony przechodzę obok, pamiętając, by mocno obić się o jego ramię.

***
– Ale nudy – Malfoy zniesmaczony przygląda się swoim paznokciom. Nie dziwię się temu jego zniesmaczeniu. Bezmyślne wpatrywanie się w kulę z nadzieją, że dojrzę „przyszłość zapisaną dla mnie w gwiazdach” zaczęło już mocno nadwyrężać moją cierpliwość. Rozpieram się w krześle, przesuwając wzrokiem po znudzonych twarzach uczniów. Niespodziewanie w polu mojego wzroku pojawia się bezmyślnie we mnie wpatrzony Reagan. Coś w jego wzroku i zamyśleniu potwierdza moje przypuszczenie, że nie widzi, że go przyłapałem.
– Co się gapisz, Reagan? Zakochałeś się?
Pytam go, podpierając twarz na dłoni i unosząc brew. Nareszcie udaje mi się wprawić go w konsternację. Na chwilę, bo zaraz wybucha głośnym, niepohamowanym śmiechem. Rzucam krótkie spojrzenie w kierunku świruski od wróżbiarstwa, która zawiesza się wpół zdania, zaskoczona.
– Myślałem tylko o moim porannym spotkaniu z naszą wspólną znajomą. Chyba obaj znamy ją tak samo dobrze. Zresztą, nie tylko ją, wiedziałeś? Masz dużą skłonność do zadowalania się dziewczynami z odzysku, nie, Black?
Tego już za wiele. Zrywam się z miejsca, przewracając krzesło, na którym przed chwilą siedziałem. Lucjusz unosi dłonie, otrząsając się z odrętwienia i patrzy na mnie zszokowany. Wyciągam różdżkę z kieszeni szaty.
– ImmobilusLevicorpus!
Pudło. Jaka szkoda, bo na twarz Reagana wpływa usatysfakcjonowany grymas.
– Zamknij się, Reagan, i walcz jak mężczyzna!
– A co ty możesz wiedzieć, o męskiej walce, Black?
Prycha i nim się spostrzegam, odpycha mnie zaklęciem na pobliską ścianę. Znowu jego refleks. Nie dam mu tym razem wygrać. Nie temu zdrajcy krwi.
– Mobiliarbus – machnięciem różdżki posyłam w jego stronę stół, który o milimetry mija głowę Lucjusza. Blondyn rozumie przekaz i podnosi swoje szanowne cztery litery, stając z resztą uczniów po bokach. Kiedy zwracam wzrok na Reagana jest już za późno, bo stół wraca w moim kierunku z podwójną szybkością. Nieuwagę przypłacam uderzeniem w ramię. Słyszę, jak coś w nim chrupie, przyprawiając mnie o mdłości.
Crabbe staje nagle przede mną i posyła w stronę Reagana zaklęcie. Zaciskam wargi, krzywiąc się z bólu i wstydu, kiedy słyszę triumfalny śmiech Gryfona wyskakującego przez okno. Odpycham od siebie Crabbe’a, sycząc do niego ostrzeżenie.
– Oppugno! – Zerkam krótko w stronę niezbyt zachwyconego Lucjusza, który ani myśli mi pomóc i to nie ze względu na mój honor, ani wiarę w moje możliwości, ale przez zwykłą złośliwość. Skurwol, zawsze mi zazdrościł. Przybierając na twarz hardą minę, biegnę w stronę okna i w momencie, kiedy udaje mi się wspiąć na ramę przy pomocy jednej ręki i nie wypuszczając przy tym różdżki, uderza we mnie fala gorąca.
Nagle moja szata staje w płomieniach, a na plecach czuję gorące jęzory prześlizgujące się wzdłuż moich łopatek. Zrzucam z siebie pelerynę i depczę ją z zawziętością, słysząc chichot Reagana. Cholerny pedał.
– ReductoRelashio!
Serpensortia, wymawiam w myślach, rzucając zaklęciami z furią. Gryfon używa jednego z mocniejszych zaklęć obronnych, ale wydaje się nieco mniej pewny siebie. Oberwał dachówką, która rozbijając się na małe kawałeczki, utkwiła w jego ramionach i wyżłobiła widoczne cięcia na jego policzkach i szyi. Zwinnie odskakuje na bok, stając na krawędzi dachu tuż przy rynnach. Ogląda się za siebie, zauważając rozwścieczonego węża.
– Naprawdę żałosne stworzenie macie w godle.
Machnięciem różdżki pozbywa się gada, ale tym razem pewność siebie go gubi.
– Conjunctivitis.
Obserwuję jak złośliwy uśmiech znika z jego twarzy, a zastępuje go mocne zaciśnięcie warg. Nareszcie widzę jego zmieszanie i nie mogę powstrzymać się od głośnego okrzyku zwycięstwa. W całym ciele czuję słodką euforię, która przywołuje na moją twarz szeroki grymas radości. Wreszcie pokazałem temu albinosowi, gdzie jego miejsce.
Nagle Gryfon unosi różdżkę i na oślep posyła kilka Bombard w moim kierunku, ostrożnie wspinając się w górę dachu. Jestem zmuszony do uskakiwania na boki, bo dachówka przelatuje niebezpiecznie blisko mojej twarzy. Zaciskam zęby.
– Na chuja Salazara… Inkarserus!
Widzę, jak Reagan chwieje się na nogach, oplatany przez zaciskające się w jednej chwili pęta. Macha jeszcze rękami, próbując złapać równowagę, nim sznur owija także je, tworząc nieregularny kokon wokół jego ciała. Nagle chłopak pada do tyłu i zaczyna zsuwać się głową w dół. Przez chwilę nie mogę uwierzyć, że to się dzieje.
– Finite! – krzyczę, puszczając się za nim w pogoń. Gryfon zsuwa się po dachówce, wyrywając ją gorączkowymi ruchami i raniąc sobie przy tym dłonie. Widzę panikę na jego twarzy i ślepe przerażenie w oczach. Tuż za nim zieje bezkresna przepaść wąwozu. Rzucam się w przód w momencie, kiedy traci grunt pod nogami, i łapie go wolną ręką.
– Reagan!
Słyszę głośne strzyknięcie i czuję, jak kość przebija mi łokieć, wydostając się na zewnątrz. Nie jestem w stanie powstrzymać głośnego wrzasku, który opuszcza moje płuca wraz z całym powietrzem. Patrzę w przepaść przed sobą, zastanawiając się, jak długo wytrzymam i czy Gryfon nie zemdlał ze strachu. Na szczęście ramię albinosa oplata moją szyję znienacka i Reagan podciąga się w górę, wspomagany moją prawą ręką. Siada obok mnie, a ze mnie powoli paruje cały strach, z jakim przed chwilą musiałem się mierzyć. Do mózgu dochodzi potworny ból ramienia. Pozwalam sobie na głośny skowyt, kuląc się i zaciskając powieki. Nie chcę nawet na to patrzeć. Wszystko przez tego frajera!
– Zamorduję cię, ty świrze!
Przez chwilę nic nie odpowiada, ale wkrótce, kiedy sam łapie oddech i otrząsa się ze śmiertelnego przerażenia, odzywa się. Oczywiście. Przecież zawsze musi mieć ostatnie słowo.
– Jeśli naprawdę chcesz ze mną skończyć, następnym razem mnie nie łap.

Jestem pewien, że gdyby nie był dotychczas zupełnie siwy, osiwiałby przy tej okazji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz